Era Dandysa
2006-11-23 14:16:43Gdy poranne gody są zakończone – biegnie do pracy, by tam dzielić się ze znajomymi ciekawostkami i wymieniać doświadczeniami ze świata mody i kosmetologii. Po pracy jeszcze tylko wizyta w solarium i dwugodzinne przymiarki z ciuchami połączone z perfumeryjno-dezodorantowymi inhalacjami. Nie, to wcale nie dzień z życia kobiety. Tacy są właśnie „oni” – metroseksualni.
Wbrew pozorom, wbrew temu, jak się ich często, a zarazem niesłusznie spostrzega, nie są gejami. Jak większość pozostałej męskiej populacji zadowalają się wrodzonymi ciągotkami heteroseksualnymi. Jednakże wbrew tej większości – wręcz uwielbiają afiszować się ze swymi damskimi cechami i zainteresowaniami. Konkretnie zamiłowaniem do nadmiernego dbania o swój wygląd, wiedzą na temat najnowszych trendy w modzie i urodzie, bądź też uwielbieniem do leżakowania w solarium. Co ciekawe, badacze twierdzą, że metroseksualni są równie męscy co standardowi członkowie płci brzydkiej, a kobiety czują się przy nich bezpiecznie nie tylko mentalnie, jako niewieście kwiaty zręcznie pielęgnowane i nawożone romantyzmem oraz namiętnością, ale i zarazem fizycznie, na nocnej nieoświetlonej ulicy, pełnej różnorakich zagrożeń. W końcu aktywnie uczestniczą oni nie tylko w życiu kulturalnym, interesując się malarstwem, rzeźbą, literaturą, czy teatrem, ale i czynnie angażują się w sport. Chodzą na siłownię, lecz nie po to by bezmyślnie „pompować” mięśnie do niewyobrażalnych rozmiarów. Uprawiają jogging, jeżdżą na rowerze, siłują się z ciężarkami, krótko mówiąc - delikatnie ćwiczą, by tak jak kobieta zachować siłę, sprawność, wigor... i figurę.
Metroseksualizm jako zjawisko semantyczne ma historię dość krótką w dziejach ludzkiej cywilizacji. Po raz pierwszy określenie to znalazło swój wyraz w 1994 roku, a użył go brytyjski publicysta, niejaki Mark Simpson. Słowo to odnosiło się do zakochanych w sobie singli-narcyzów, niechlubnych reprezentantów wielkomiejskich karierowiczów. Zabarwienie nowonazwanego wówczas zjawiska, przybierało odcieni chłodnych, nieprzyjaznych, zdecydowanie postrzegano jako negatywny aspekt współczesnych populacji – bo czy bliskim ludzkiemu sercu jest infantylne samouwielbienie, sztuczne podtrzymywanie własnego piękna i urody przez egoistycznych uczuciowo mężczyzn? Czasy i ludzie, a właściwiej ludzie, którzy te czasy tworzą – zmieniają się, a co za tym idzie, modyfikacji ulega i samo podejście społeczeństwa do różnych nowonarodzonych, jak i wiekowych już zjawisk. Tak też właśnie dzieje się dziś z metroseksualizmem, który to zatacza coraz szersze kręgi i pochłania nowych wyznawców, czy wielbicieli swej „subkultury”. Parcie z zewnątrz stara się natomiast temu trendowi skutecznie zapobiegać – stąd też konflikt, który co prawda toczy się bez ofiar, jednak potrafi przybrać ostre kształty.
Czy w świecie, w którym zacierają się różnice pomiędzy kobietą a mężczyzną jest to normalny wizerunek faceta? A może niepożądany odchył od normalności, wręcz tragiczna pomyłka i skrajność światopoglądowa? Niewątpliwie jest to płaszczyzna, która dzieli przedstawicieli obu płci, bo zarówno wśród jednych, jak i drugich odnajdą się wyznawcy, ale i przeciwnicy tegoż stylu bycia. Każdy broni swych racji indywidualnym tokiem myślenia i subiektywną kontemplacją zrodzoną z własnych doświadczeń, czy wrażeń dnia codziennego.
Najbardziej chwytliwym, a i chyba najskuteczniejszym z argumentów „ligi obrońców stylu metro” jest metoda porównawcza. A polega ona ni mniej, ni więcej na radykalnym skonfrontowaniu dwóch, jakże odmiennych, jeśli nie skrajnych wizerunków płci męskiej. Metoda niezwykle płytka i naiwna. Bo w starciu nadmiernie, wręcz przesadnie zadbanego mężczyzny ze śmierdzącym, rynsztokowym chlaptusem, bądź przepoconym osiłkiem w wersji „macho” o mózgu wielkości piłeczki ping-pongowej, oczywistym jest, iż mniejszą odrazę pośród społeczeństwa wywoła ten pierwszy. Ludzie wolą się dusić perfumeryjną bombą gazową, niż metanem wydzielającym się ze zesztywniałych skarpetek i sczerniałej koszuli, widzących pralkę na tyle dawno, by o niej skutecznie zapomnieć. Choć ponoć swojskie klimaty są zdrowsze od wielkomiejskiej chemii...
Skoro istnieją tylko dwa wizerunki mężczyzn: brudasa i eleganta, to czy ja, jak i zresztą mnóstwo innych mężczyzn, jesteśmy odmiennym gatunkiem? Może tworzymy odrębną rasę albo też trzecią płeć? Bo mam na myśli panów, którzy higienę jak najbardziej zachowują, odorem nie zioną, ani nie odstraszają ludzi na ulicy, ale też nie błyszczą pudrem, kremikiem, toną żelu, pianką na włosach i opalenizną rodem z solarium. Nie imają się manicure, pedicure, czy też kremów do zmarszczek (w wieku 20-kilku lat), bądź innych zbędnych chemikaliów. Czujemy się osaczeni przez ukrytą agresję mężczyzn, którzy dali się wciągnąć w świat afiszowany i podtrzymywany w reklamach największych producentów perfumeryjnych oraz dyktatorów mody. My, mężczyźni tkwiący „pomiędzy” czujemy się gatunkiem, w pewnym sensie, wymierającym...
Nie wiem, czy to oszukiwanie samego siebie, czy też innych, a może to efekt zakompleksienia i próba zakamuflowania własnych niedogodności urody. Śmieszy mnie to zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn, bo kosmetyki mają podkreślać walory każdego z nas, a nie zamalowywać cały wizerunek na nowo. To tak jak ze studencką książką – co innego podkreślać ważniejsze fragmenty tekstu, a co innego kolorować ją, robić ślaczki i malować na marginesie kwiatuszki. Panowie, bez przesady, nie dajmy się zwariować, ani manipulować za pomocą trendów narzucanych i lansowanych przez tych, którzy mają z tego pokaźną satysfakcję finansową. Im wcale nie zależy na twoim pięknie, lecz na portfelu, którego jesteś zdolny użyć dla udekorowania własnej postaci.
A mi wcale nie chodzi o konserwatywne zachowanie tradycyjnych stosunków damsko-męskich, gdzie kobieta przesiaduje pół dnia przed lustrem, a mężczyzna, nie pozostając w tyle, z piwem w ręku delektuje się kolejnym serialem telewizyjnym. Wręcz przeciwnie – obie płcie powinny być wobec siebie komplementarne, winny się „uzupełniać”, lecz gdy metroseksualne cechy wyrażają się w kobiecości zbyt wiele się pokrywa, a wtedy wnikliwy obserwator dostrzec może związek mentalnie homoseksualny w fizycznie tradycyjnym jeszcze wydaniu. A tak prawdę mówiąc to mam dzikie wrażenie, że tylko jeden drobny krok dzieli dandysów, by osiągnąć stan transwestytyzmu. Zaiste obie orientacje preferują umiłowanie wobec piękna. Brakuje tylko zainteresowania damskimi ciuszkami, a wkrótce i naturalizacji rodem z „Seksmisji”, zamieniającej organy płciowe z „tych podłużnych” na „te głębokie”.
Panowie, powtarzam, „niech nic, co męskie nie będzie nam obce” bo rzeczywiście bycie mężczyzną to żaden wstyd. Mówię to głosem dużej jeszcze populacji „tradycyjnych samców”, ale i kobiet, które preferują „prawdziwych mężczyzn”. Prawdziwa kobieta (na prawdę!) nie pożąda Kena. Ken jest idealnym partnerem dla plastykowej (i pustej w środku) Barbie...
Tomasz Merwiński (tomasz.merwinski@dlastudenta.pl)
Fot. www.aunioninwait.com